Wykorzystując fakt, że właśnie wracam do żywych po zabiegu zmuszającym moje kamyczki do "skruszenia", w te pędy nadrabiam blogowe zaległości Na wstępie lojalnie uprzedzam - może być długo i być może nudno, bo będzie o sprawach małych i dużych, o sukcesach i porażkach, o tym, jak to nigdy nie wiadomo kim na sam koniec okaże się człowiek, z którym się współpracuje. Obiecać mogę jedno - postaram się nie być chaotyczna. Tylko od czego tu zacząć? Może od tego, co mi na sercu leży najbardziej.
Mamy to niebywałe szczęście, że w końcu mamy za sobą współpracę z firmą tynkującą. Długo nie robiłam wpisu, bo nie chciałam Was dołować, a ponadto musiałam tochę odetchnąć i nabrać do pewnych spraw dystansu. Zamierzałam kilka spraw przemilczeć, ale to jak końcem końców zakończyła się współpraca z ekipą tynkarską nie pozwala mi na milczenie.
Tynkarzy od początku do końca nadzorował Radek - dla mnie tynki to generalnie jakaś czarna magia była - w końcu nie na wszystkim znać się muszę Mam to szczęście, że za nas oboje okiem rzucał na to wszystko, chuchał i dmuchał mój Mąż. Budziło to zapewne pewną dozę irytacji wśród tynkarzy, ale wyszliśmy z założenia, że skoro płacimy, to mamy prawo wymagać, sprawdzać i wskazywać błędy do poprawki. Codziennie w ruch szła łata i kątownik - wszystko po to, żeby błędy - o ile by były - mieściły się w akceptowalnej granicy. Takie częste, niemal codzienne, sprawdzanie, pozwoliło nam w porę wychwycić te najbardziej rażące niedociągnięcia i domagać się ich poprawienia. Tylko dlaczego bywało tak, że błąd poprawany na jednej ścianie lub kącie - zaraz był od nowa popełniany w innym miejscu? Nie wiem - nie mnie oceniać - dla nas najważniejsze były efekty pracy. Przechodząc do konkretów powiem tak: na jakość tynków nie możemy narzekać - ścniany są proste, jedynie w kilku miejscach wymagają drobnej kosmetyki. Ogólnie rzecz ujmując - źle nie jest. To, co gubiło zatrudnioną przez nas ekipę, a nas raziło i denerwowało - to brak dbałości o detale. Ile razy musieliśmy przypominać: o prostych winklach, o zachowaniu kątów itp. itd. to tylko my wiemy. Gdybym była na miejscu tynkarzy to - uwierzcie mi - po zorientowaniu się, że klient przywiązuje do tych szczegółów taką wagę - robiłabym to najlepiej, jak umiem - z prostego powodu: żeby nie słuchać gadania na ten sam temat, wciąż i wciąż od początku! No ale nic - język sobie nastrzępiliśmy, grom błędów zostało w porę poprawionych, niewielkie i niewidoczne gołym okiem - ale jednak odbiegające od umowy - obniżyły kwotę do wypłaty. Tak oto temat tynków został zamknięty. Ale tynki to nie jedyna rzecz, którą ta ekipa miała dla nas wykonać. Na początku współpracy chcieliśmy jej powierzyć szereg innych rzeczy do wykonania: obudowę kominka, postawienie ścianki z cegieł pod schodami, zabudowę k-g na poddaszu. Do dalszej współpracy jednak na pewno nie dojdzie. Z prostego powodu: nie mamy ani czasu, ani ochoty ciągle, w najmiejszym nawet stopniu, nadzorować ludzi, którym przecież za wykonanie prac płaci się niemałe pieniądze. Już mówię do czego dążę. Zleciliśmy ekipie zabudowę k-g rury odpowietrzającej i sufitu w korytarzu przy schodach. Nie powiem nic więcej tylko tyle, że... zabudowa była zrywana i poprawiana na nasze życzenie trzy razy! Ale ostatecznie to nie to przelało czarę goryczy... Ci, którzy na naszym blogu są częstymi Gośćmi pamiętają zapewne moją radość i dumę ze ścianki z brzuszkami i z obsadzonych w niej luksferów. Radość i duma nie trwały jednak długo. Powiedzcie mi, co nieprawidłowego jest w stwierdzeniu: "Zlecę montaż luksferów fachowcom. Nikt nie zrobi tego lepiej niż oni"? Radek mówił, że luksfery zamontuje sam - ja się uparłam na fachowców. No to teraz mam, co chciałam! Na zdrowy, chłopski rozum wydawało mi się, że luksfery powinny zostać zamontowane już po całkowitym wytynkowaniu ściany. Trochę zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam, że tkwią w ścianie, która nadal nie jest wykwarcowana, ale myślę sobie "Pewnie tak musi być - ja się na tym przecież nie znam". Jak myślicie, jak bardzo (w skali od 1 do 10) byłam wkurzona, poirytowana i zdenerwowana, gdy okazało się, że moje cudne luksfery, na które tak długo czekałam, zostały "przepięknie" potraktowane ostrą pacą (czy jak to tam się nazywa) do docierania ściany piaskiem kwarcowym??? Każdy z trzech luksferów ma zdartą farbę ze wszystkich czterech stron!!! Zrozumiałabym, gdyby przytarło się gdzieś w jednym miejscu. No co? Zdarza się. Jakoś mogłabym to sobie wytłumaczyć, coś na to poradzić. Ale jeśli widać, że takie tarcie luksferom - delikatnie mówiąc - nie służy - to nie trę kolejnych ze wszystkich stron, prawda? Oglądałam poździerane luksfery z każdej strony, szukałam sposobu na to, żeby jakoś je zreperować, nie chciałam sytuacji konfliktowych. Ale tak: podświetlone wyglądały fatalnie! Pomalować je? Czym? Farbą do szkła czy lakierem do paznokci? A jak reszta farby zacznie odłazić? To co? Nawet kurzy nie będę mogła tu przetrzeć w obawie przed zdarciem farby? Na dziecko będę musiała uważać, żeby nie złapało za odstający farfocel i nie pociągnęło dalej? Przespałam się z problemem i podjęłam decyzję: dałam fachowcom towar pełnowartościowy, tak? Taki sam zatem powinnam zobaczyć w efekcie końcowym na ścianie! Nie potrafili obejść się z takimi luksferami, nigdy podobnych nie montowali? To chyba należy uprzedzić inwestora, jak się sprawy mają! Zapytać, czy chce podjąć ryzyko montażu, prawda? Końcem końców sprawa luksferów została przedstawiona szefowi ekipy. Myślałam, że nastąpi tu dość ostra wymiana zdań, ale do niczego takiego nie doszło. O dziwo od razu przyznano mi rację! Szkoda tylko, że tak długo chowano głowę w piasek i samemu nie zaproponowano rozwiązania powstałego problemu, tylko czekało na reakcję z naszej strony. Czyżby szef liczył, że się nie odezwiemy??? Nie wiem, nie mnie oceniać. Powiedzieliśmy również, że luksfery zdemontujemy we własnym zakresie - zajął się tym Radek. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w dwóch otworach zabrakło po jednym kątowniku! A przecież kątowniki tu były na 100%! Doskonale pamiętam, bo oglądałam tę moją ścianę milion razy!!! "Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal"??? W minioną sobotę nastąpiło ostateczne rozliczenie z tynkarzami. Zapłaciliśmy wsztko do końca, potrącając 300 PLN na zniszczone luksfery i 500 PLN za niedociągnięcia, które udało nam się wychwycić. Oddaliśmy też luksfery - nie wiem: może na popielniczkę się nadadzą albo na paterę na owoce? Bo element dekoracyjny przestały dla mnie stanowić - z obdartą farbą to już jednak nie to samo. Podczas demontażu farba dodatkowo pozłaziła - naturalna kolej rzeczy. Nie dla wszystkich jednak. Jakieś było nasze zdziwienie, gdy w słuchawce telefonicznej usłyszeliśmy, że oddaliśmy (uwaga!!!) "specjalnie porysowane, zniszczone luksfery!" I że "jak się mój Mąż chciał po plecach podrapać, to mógł żonę poprosić"! I jeszcze "że miały zostać sprzedane za pół ceny, a teraz to już nic się nie da"! W ten oto sposób - niewybrednymi komentarzami - pseudo-fachowcy od obstawiania luksferów zakończyli z nami dwumiesięczną współpracę! Czy to można nazwać bezczelnością? Moim zdaniem tak. Wam, Moi Drodzy pozostawiam to do indywidualnej oceny. A tak teraz wygląda ogołocona z luksferów ściana:
Tu zabrakło kątowników - a przecież były:
Od strony kuchni - czyli tu, gdzie na kątownikach nie "oszczędzano" - wszystko jest ok - tylko luksferów brak
Na szczęście jest ktoś, kto zdołał ukoić nasze skołatane nerwy, czyli nasz Pan Hydraulik - niespotykanie spokojny człowiek, któremu na ręce patrzeć nie musimy. Za jego sprawą w ciągu kilku godzin dnia wczorajszego po naszym domku zaczęły wić się nowe "węże" - do niebieskich dołączyły czerwone i białe (jakoś tak patriotycznie się zrobiło):
Podczas naszego krótkiego wypadu nad morze, podłączono nam wodę do budynku! Lapis został wyposażony w dwa nowiusieńkie, błyszczące krany zewnętrzne no i na liczniku już zer samych nie ma. A do rangi "kranu wewnątrz budynku" tymczasowo awansował taki oto wężyk:
I tak oto czasy pustynne poszły w niepamięć, a mauzer, który okrągły rok robił u nas za zbiornik na wodę będzie mógł zostać odsprzedany i pełnić funkcję "nosiwody" na innej budowie
Wczoraj w sypialniach na poddaszu został rozłożony pierwszy styropian:
Dziś przyjechała do nas z hurtowni kolejna partia styropianu - Tata z Radkiem go układają. Ekipę posadzkarzy mamy umówioną na 12 lipca - mamy nadzieję, że uda nam się do tego czasu przygotować wszystko tak, jak być powinno. Bączusiu! Ekipa wybrana! Z polecenia mojego Brata - tego samego, który polecił nam Pana Hydraulika! Mamy nadzieję, być równie zadowoleni!!!
Dotarły też do nas - w ubiegły czwartek - nasze okna dachowe - jeszcze w tekturowych "ubrankach", ale już wkrótce będą ozdobą naszego dachu:
Na koniec pozwolę sobie pokazać Wam kilka migawek z naszego wypadu nad morze! To właśnie tu nabierałam wspomnianego wyżej dystansu: